28 czerwca 2014r w pogodny sobotni poranek wystartowała już II edycja Maratonu Benedyktyńskiego. Na starcie w Przemyślu stanęło nieco ponad 100 miłośników biegania chcących pokonać malowniczą trasę wiodącą przez fragmenty pogórza przemyskiego i prowadzącą na metę wyznaczoną na wzgórzu św. Mikołaja w Jarosławiu. Dużą grupę biegaczy stanowiły reprezentacje klubów biegowych obydwu miast, ucieszyła także większa niż w ubiegłym roku frekwencja kobiet – jednym słowem bieg staje coraz ładniejszy.
Dzięki większemu niż zwykle zamieszaniu w pracy w ostatnich dniach i spiętrzeniu obowiązków służbowych zupełnie pozbyłem się znanego mi dobrze stresu związanego ze startem. Całkowicie pozbyłem się obaw związanych z niedociągnięciami w treningach, niedopilnowaniem diety czy też brakiem odpoczynku. Dopiero w piątek ok. 21:00 wyprałem rzeczy w których nazajutrz miałem biec.
W dzień maratonu obudziło mnie słońce wpadające przez rolety okna, wiedziałem już że tego dnia pogoda, podobnie jak przy pierwszej edycji biegu, będzie jednym z czynników który podyktuje warunki biegaczom. Tradycyjnie jak przed każdymi zawodami na śniadanie zjadłem kanapki z moim ulubionym dżemem truskawkowym i popiłem mocną herbatą. Do Przemyśla wraz z dwoma biegaczami z grupy JGB „Sokół” pojechaliśmy samochodem korzystając z uprzejmości naszego dobrego kolegi.
Jeżeli faktycznie przez około 2 tygodnie przez zawodami niewiele myślałem o bieganiu to muszę uczciwie przyznać że wraz z kolegami z JGB „Sokół” do tego startu przygotowywaliśmy się solidnie. 220 km przebiegniętych w maju, 210 km w czerwcu, dużo długich wybiegań, dużo górek, interwały – to wszystko zrobiło swoje i to w głównej mierze było powodem naszego zadowolenia na mecie… ale po kolei.
Moim małym celem było złamanie „czwórki”, wiedziałem też że bez pomocy jakiegoś doświadczonego biegacza będzie ciężko na tej niełatwej trasie zrealizować założony cel. Kilka dni przed startem dowiedziałem się, że kolega Jacek z Lubaczowa zgodził się poprowadzić grupę zawodników chcących ukończyć bieg w 4 godziny. Po starcie trochę jak zwykle mnie poniosło ale po kilku kilometrach wyrównałem tempo i od 7 km trasy biegłem już z Jackiem. Momentami wydawało mi się że Jacek prowadzi za wolno, były też momenty w których goniliśmy jak na złamanie karku, ogólnie obawiałem się że z tym szarpanym tempem długo nie wytrzymam. Okazało się jednak, że doświadczony biegacz potrafi przewidzieć spadki tempa przy punktach odżywiania, wykorzystać zbiegi do nadrobienia tempa, mądrze i powoli prowadzić na podbiegach. Jacek debiutował jako pacemaker i muszę przyznać że na tej niełatwej trasie poprowadził świetnie.
Na 33 kilometrze trasy zdarzyło się coś czego nigdy nie doświadczałem podczas żadnego biegu – dopadł mnie ostry i przenikliwy skurcz żołądka. Dotarłem z trudem jakoś do punktu w Jankowicach i postawiłem wszystko na jedną kartę – wypiłem duszkiem 3 kubki wody sądząc, że ten ból spowodowany jest właśnie jej deficytem. Przeszedłem spokojnie kilkaset metrów, tempo na tym kilometrze spadło mi do 7:40 min/km. Ból stopniowo ustępował i postanowiłem wrócić do pracy goniąc moją grupę na 4:00. Po trzech następnych kilometrach goniłem już w tempie poniżej 5:00 min/km, ból poszedł w niepamięć, wróciła siła ale moja grupa majaczyła już daleko przede mną a jej obraz falował na długich prostych od rozgrzanego asfaltu. W Pawłosiowie jednak pracowałem niezwykle mocno w rezultacie czego udało mi się dogonić moja grupę na 41 km. Już wiedziałem że się uda, jeszcze tylko obiegnięcie budynku „Sokoła”, zbieg ulicą Lubelską i upragniona meta. Czas – 3:56:33, uśmiech żony i syna na mecie oraz fantastyczna atmosfera w Opactwie zrekompensowała mi wszystkie trudności doświadczane na trasie biegu.
II Maraton Benedyktyński zapamiętam jako przykład sprawnej i wzorowej organizacji. Wielu ludzi włożyło w ten bieg mnóstwo czasu, sił i serca. Jest to także przykład zgodnej współpracy ludzi z dwóch miast – Przemyśla i Jarosławia, ludzi z dwóch klubów biegowych, wolontariuszy, harcerzy i wielu innych. Tradycją są już perfekcyjnie przygotowane punkty odżywiania, życzliwość, przychylność i doping mieszkańców gmin przed które wiodła trasa maratonu. Do dziś słyszę głośne „dacie radę, dacie radę” wykrzykiwane przez grupę dzieci na ostrym podbiegu w Rokietnicy. Miłym akcentem był też doping ludzi pracujących przy budowie chodnika w Pawłosiowie i komentarze robotników : „To jest taki nasz lokalny maraton, trzeba ich wspierać”.
Takie z pozoru mało znaczące momenty decydują o smaku tego kameralnego biegu i sprawiają że człowiek już chciałby zapisać się na kolejną edycję. Nie sposób na koniec nie wspomnieć o ogromnie ważnym aspekcie tego biegu – pomocy Grzegorzowi który zbiera pieniądze na protezę dzięki której będzie mógł po prostu chodzić. To co każdy z nas biegaczy ma niejako w standardzie dla Grzegorza jest marzeniem. Biegliśmy dla niego chcąc pomóc mu zrealizować to wielkie pragnienie. Cały wysiłek zarówno biegowy jak i organizacyjny nabiera wtedy szczególnego znaczenia. Mam też nadzieję i wierzę że marzenia się spełniają i że wysiłek tak wielu osób przyniesie w rezultacie pomoc tak bardzo oczekiwaną przez Grzegorza