O starcie w tym kultowym i najstarszym maratonie w Polsce zacząłem myśleć w momencie kiedy w mojej głowie powstał pomysł zdobycia Korony Maratonów Polskich. Pięć największych maratonów w ciągu 24 miesięcy, plan ambitny dla kogoś kto dopiero zaczął przygodę z bieganiem.
Ale takie właśnie wyzwania lubię, długofalowy cel do którego trzeba wielu miesięcy solidnych przygotowań. Maratony w Krakowie i Warszawie przebiegłem w zeszłym roku, listopad i grudzień ubiegłego roku potraktowałem lekko, oczywiście nie zaprzestając treningów. Prawdziwa „orka” zaczęła się po nowym roku, ponad 800 przebiegniętych kilometrów i w końcu nadszedł dzień startu.
Do Dębna dotarłem wieczorem w przeddzień startu, udając się do biura zawodów po odbiór pakietu startowego. Zawsze tak robię, lubię rozeznać teren i ważne dla zawodników miejsca by w dniu startu niczego nerwowo nie szukać. Pakiet odebrałem bez problemu na hali sportowej, chwilę pokręciłem się na targach sprzętu i powrót do hostelu w Gorzowie Wielkopolskim.
Nadszedł dzień startu, to mój czwarty maraton, ale pewne nawyki już mam, czyli zawsze takie samo śniadanie, dwie bułeczki z moim ulubionym dżemem brzoskwiniowym, toaleta, sprawdzenie kolejny raz torby ze sprzętem i w drogę . Do Dębna miałem ok. 40 km, a wiedząc o wcześniejszym blokowaniu dróg dojazdowych, wyjechałem dwie godziny przed startem. Pomimo tego znalezienie miejsca parkingowego okazało się czasochłonne.
Na 15 minut przed startem ustawiłem się za linią pośrodku ponad 2 tys. biegaczy. Zupełnie przypadkowo natknąłem się na Waldka, porozmawialiśmy chwilę, słuchając spikera, który co jakiś czas informował o czasie, który pozostał do startu. Jeszcze raz nerwowo sprawdziłem sznurowanie butów, ułożenie pasa biegowego, przypięcie nr startowego i chip wplątany między sznurówki.
Strzał startera i peleton powoli zaczął ruszać, dreptając chwilę w miejscu ruszyliśmy z Waldkiem życząc sobie nawzajem powodzenia. Pierwszy kilometr to ogromna fala biegaczy i szukanie własnego toru i tempa biegu, ciągła zmiana pozycji, omijanie i czas 5.10 min/km. Gdzieś w połowie drugiego km widzę przed sobą Pawła, w naszej klubowej koszulce z Sokołem na plecach bardzo wyróżnia się z tłumu innych biegaczy. Przybijamy sobie piątkę życząc powodzenia i na jego słowa „goń do przodu” zaczynam wymijać kolejnych biegaczy i przyspieszać. Pierwsza mała pętla prowadzi cały czas ulicami miasta, jestem coraz bardziej zaskoczony, wszędzie wzdłuż trasy widać setki kibicujących ludzi.
Nie spodziewałem się tego w tak małym miasteczku. Kończę drugą małą pętlę, mija dziesiąty kilometr, tempo w okolicach 4.30 min/km. Wybiegamy z Dębna w stronę Dargomyśla i Czychr, trasa początkowo prowadzi przez wioski następnie skręcamy w las i wracamy do Dębna.
Połowa dystansu, wszystko idzie zgodnie z planem, rozpoczynamy drugą dużą pętlę, cały czas się pilnuję i na każdym punkcie odżywiania wypijam kilka łyków wody plus banan.
Po 27 km przychodzi jednak kryzys, zauważam spadek tempa biegu i dociera do mnie, że popełniłem klasyczny błąd, za szybko pobiegłem pierwszą połowę trasy. Już wiem, że „życiówki” dzisiaj nie będzie. Tempo spada do ok. 5.15 min./km, a mi z każdą chwilą biegnie się coraz trudniej. Kilometry 31-33 znowu zwalniam, największy kryzys jednak dopiero przede mną, na 37-38 km uderzam w końcu w „ścianę”, nogi odmawiają posłuszeństwa, przez głowę przelatują różne dziwne myśli, łącznie z tą o zejściu z trasy. Walczę z tym, wiem że jak przejdę w marsz to będzie koniec…
Dobiegam do Dębna, widząc kibiców zwalczam te negatywne myśli i biegnę dalej, staram się oszacować ile czasu zajmie mi pokonanie ostatnich 4 km, proste obliczenia przy skrajnym zmęczeniu przychodzą mi z ogromnym trudem. W końcu widzę flagę z napisem 41 km, zostało niecałe 1200 m, ze zdziwieniem zauważam, że udaje mi się nieco przyspieszyć do 5.19 min./km.
Z odległości 200 m dostrzegam zegar odmierzający czas, który pokazuje, że ciągle biegnę na wynik poniżej 3.30, przyśpieszam … przekraczam linię mety, jestem bardzo zmęczony i szczęśliwy, udało mi się pokonać własne słabości i zwalczyć kryzys. Nie ma „życiówki” ale jest satysfakcja z walki jaką stoczyłem i wyszedłem z tego zwycięsko. Kolejna lekcja pokory dla mnie, ale to właśnie uwielbiam w królewskim dystansie, że jest nieprzewidywalny, wynik zależy od wielu czynników i jest ich wypadkową.
A jak oceniam sam Maraton i jego organizację ..? Bardzo pozytywnie, jest zupełnie inny od maratonów w Krakowie czy w Warszawie i bynajmniej nie chodzi tylko o liczbę uczestników. Od dnia przyjazdu czułem, że to historyczne i kultowe miejsce dla biegaczy. Wzorowa organizacja, ciekawa trasa, a przede wszystkim wspaniali kibice, dopingujący zawodników i pomagający przezwyciężyć ciężkie chwile. Podziękowania dla organizatorów i wolontariuszy.
Być może kiedyś tu wrócę …
W Dębnie razem ze mną wystartowali koledzy Waldek i Paweł, ale każdy z nas stoczył własną walkę i po to między innymi jest maraton. Pokazuje, że nie na wszystko można mieć wpływ, jak w życiu. Przygotowania do kolejnego maratonu czas zacząć …