Kolejna trzecia edycja Maratonu Benedyktyńskiego przeszła już do historii … Dla mnie to również trzeci start w tym maratonie, który co roku w jakiś sposób mnie zaskakuje. Nie inaczej było tym razem … Ze względu na pewne problemy zdrowotne nie do końca byłem zdecydowany na udział, ale przyjemność biegu we własnym mieście zwyciężyła…
W zeszłym roku chciałem ukończyć nasz Maraton w dobrym samopoczuciu, pamiętając ponad 30-stopniowy upał z pierwszej edycji z 2013r. (tak na marginesie ten pierwszy MB nauczył mnie dużej pokory do dystansu maratońskiego, pokazał że niezależnie od tego jak się jest przygotowanym na pewne okoliczności nie mamy wpływu i wszystko może się zdarzyć). W tym roku ze względu na kontuzję nie mogłem przygotowywać się optymalnie, ale trenując wspólnie z kolegą Artkiem, postanowiliśmy powalczyć o poprawienie wyników z 2014 roku. Znamy tę trasę bardzo dobrze z poprzednich biegów i jak co roku udało się zorganizować trening po trasie Maratonu. Nie wiadomą pozostawała tylko temperatura, która potrafi skorygować zbyt ambitne plany ..:). Mój cel w tym roku to czas poniżej 3:30, na który czuję się przygotowany, w przeddzień Maratonu jestem jednak zdenerwowany i mam wątpliwości, obawiając się odnowienia kontuzji.
Punktualnie o 9-tej 27 czerwca w Przemyślu na trasę III Maratonu Benedyktyńskiego wystartowała rekordowa liczba 132 biegaczek i biegaczy z całej Polski. Pierwsze 10 km jest bardzo selektywne, trasa z małymi wyjątkami prowadzi ciągle pod górę, łatwo tutaj o przeszarżowanie siłami i zbyt „mocny” początek, który mści się po 30-tym km. Artek postanowił zaatakować wynik 3:45 i zaufać taktyce pacemakera, którym jest Paweł Klojzy z Przemyskiego Klubu Biegacza, doświadczony maratończyk. Oprócz Pawła, drugą grupę biegaczy na złamanie „magicznej czwórki” prowadzi Zbyszek Dorota z Run Run Oleszyce. Od początku staram się kontrolować tempo, na podbiegach równo ale wolniej, na zbiegach przyśpieszam, korzystam z wszystkich punktów odżywiania, pamiętając o jedzeniu i piciu. Od 13..14 km zupełnie spontanicznie tworzy się trzyosobowa grupka biegaczy, biegnę wraz z Tomkiem z Krasnego i Robertem z Tarnowa. Na „połówce” mamy 2 minuty zapasu w stosunku do zakładanego wyniku końc
owego, jest dobrze, przez głowę przelatują mi myśli czy to wystarczy, wiem że druga część trasy jest płaska, ale zmęczenie będzie narastać, robi się też coraz cieplej. Staramy się trzymać równe tempo i straty z podbiegów odrabiać na zbiegach. Na 30-tym km trudny podbieg na wiadukt w Boratynie, tempo spada ale ciągle mamy zapas, mijamy po drodze kilku maratończyków, walczących ze „ścianą”.
Na 34-tym zostajemy we dwójkę, na 38 km biegnę już tylko sam, mijam kolejnych biegaczy, nogi robią się jak z ołowiu, ale znam tę trasę doskonale, biegałem tu wielokrotnie, zostały dwa podbiegi i końcówka przez miasto. Podjeżdża do mnie kolega Waldek na rowerze i krzyczy, że dam radę, mam jeszcze zapas… Rozpoczynam walkę na ostatnim, słynnym już podbiegu k. Dominikanów, głowa podpowiada by przejść w marsz, zwalczam te myśli, nie mogę teraz stanąć bo to będzie koniec… Mozolnie, udaje mi się nie przerwać biegu, spoglądam nerwowo na zegarek, coraz trudniej przychodzą mi obliczenia czy zdążę, wydłużam
krok, jest ciężko, ale jestem w swoim mieście, to dodaje sił, zwiększam tempo. Główne skrzyżowanie, jarosławski Rynek, zostało kilkaset metrów, już wiem, że się uda, wbiegam na Benedyktyńską, widzę zegar na mecie i swoich najbliższych.. Jestem potwornie zmęczony, ale czuję się szczęśliwy jak w dniu kiedy przebiegłem pierwszy maraton…
Te ostatnie kilometry to całe piękno maratonu, walka z własnymi słabościami, tutaj nie ma udawania, jest prawdziwy ból i satysfakcja na mecie. Właśnie dla takich chwil warto biegać …