Na zakończenie sezonu, tuż przed Bożym Narodzeniem 19 grudnia 2015 rozegrana została ostatnia odsłona cyklu Maratonów Górskich Leśnik – Zima. Bieg na dystansie ok. 47 km z przewyższeniem prawie 3000 m poprowadzony został po nieuczęszczanych szlakach pasma Baraniej Góry. Na tym trudnym zimowym biegu nie mogło zabraknąć naszej pary ultra, Ewy i Jacka Jackowskich, którzy ukończyli wcześniej cykl Wiosna i Lato. Przedstawiamy relację Jacka:
Beskidy wdarły się w moje życie biegowe i owinęły swoimi szlakami. Są wszędzie, wciągają jak błoto leśne gdzie jest cała esencja Beskidów. Ruszyliśmy o 7:00 po odprawie, jeszcze nie jasno, a już nie ciemno, tak jakoś noc zmieszana z dniem i jesień na dole zmieszana z zimą na ośnieżonych szczytach. Pierwsze podejście na szczyt Skrzycznego zweryfikowało nasz ubiór, w lesie pochodnie pary dymiły z ciał tak jakby duchy z lasu uciekały przed świtem. Tam gdzie jeszcze śnieg nie opanował rozścielonych liści panowała szklista zasłona we wszystkich możliwych brązach, nagie potężne pnie bukowe strzegły leśnych tajemnic i granicy szlaku. Autor trasy miał dużo fantazji znacząc kreski na mapie, myślę że bez tasiemek żadna elektronika by nie podołała, chwilami biegliśmy po miejscach w których bardzo rzadko ktokolwiek bywał poza odwietrznymi właścicielami tych terenów, zastanawiałem się czy te szczątkowe znaki szlaku to pozostałości po wędrujących piechurach czy też to droga szybkiego ruchu dla zwierzyny. Panowało we mnie takie uczucie, że niewolno stąpać poza tą wąską nicią wyrysowaną poprzez zbocza, doliny i urwiska. Przecież ten kamień na którym nie stała nigdy ludzka stopa byłby zdumiony takim towarzystwem.
Po zdobyciu szczytu zbieg prowadził nas wprost do rzecznej przeprawy, szerokiej na kilka metrów, chwilami po kolana wciągała w swój chłodny nurt. Wkładanie worków na śmieci tworzyło zabezpieczenie tylko dla głowy, spróbowałem ale i tak nabrałem całym sobą zapas wody na dalszą trasę. U Ewy woda zebrana w butach zaprzyjaźniła się ze stopami tworząc bolesne pęcherze. Wracając do trasy, dopiero pod koniec biegu zauważyłem, że coś jest nie tak, właściwie nie biegliśmy nic po płaskim. Ciągle wspinaczka na szczyt i to tylko po to by zaraz zbiec, ale tylko po to by ponownie się wdrapać na następny szczyt i tak przez całą trasę. Na odprawie dano nam jasno do zrozumienia, że dwukrotna przeprawa przez rzekę nie powinna stanowić żadnego problemu. I tak biegniemy korytami strumieni, czy to na szczyt, czy też w drodze ze szczytu zawsze towarzyszyła nam woda, jest wszędzie, wije się, przeskakuje, a to na chwilę gdzieś znika i ponownie wraca jakby nigdy nic. Beskidy to Królestwo Wody, woda jest tutaj wszechobecna w rzekach, rzeczkach, strumieniach i strumykach, płynie cieknie a nawet leje się. Woda i szare buki to obrazy których nie sposób wymazać. Woda ze strumieni smakuje za każdym razem inaczej, jest w niej tyle lasu, błota liści i sam nie wiem czego jeszcze. I na pewno ma smak, ale nie taki który czuje się na podniebieniu, on jest gdzieś poza ustami. Ta woda nigdy się nie zatrzymuje, ona ciągle płynie, podąża dalej, człowiek jest tak samo etapem jej drogi jak obłocone zbocze, labirynt śpiących liści, zmęczone nogi owada czy chłodnica w ciągniku, który walczy z trzema pniami, chce je wyrwać z krainy buków.
Trasa biegu była zakręcona dosłownie i nie tylko 🙂 Meta, już szaro, dotarliśmy a za nami las zamknął drzwi.
Jacek Jackowski