Kocham góry i wszystko co z nimi związane. Odkąd pamiętam budziły we mnie bardzo pozytywne uczucia. Lubię je w letnie, upalne i słoneczne dni, gdy można bez skrępowania cieszyć wzrok pięknymi panoramami ze szczytów. Lubię je gdy leje, jest zimno i mgła zazdrośnie chowa dla siebie piękne tereny nie pozwalając się zorientować ani za wiele zobaczyć. Taka dziwna to miłość, czasem niezrozumiała i nielogiczna…może prawdziwa?
Odkąd zacząłem biegać, moim marzeniem było wzięcie udziału w biegu górskim aby połączyć dwie pasje: góry i bieganie. Właściwie to chodziło mi bardziej o inną formę przebywania w górach: nową, bardziej intensywną, dającą więcej wrażeń niż chodzenie po szlakach. Bieganie wydaje się być idealnym sportem a zarazem środkiem do tego by przebywanie w górach przenieść w inny wymiar.
Swoją przygodę z biegami w górach rozpocząłem od XIII edycji „Biegu Rzeźnika” ale nie jako zawodnik, tylko jako wsparcie dla dwóch drużyn naszego klubu: Artura i Jacka oraz Marty i Bogdana. Obserwowałem te zawody „od kuchni” w przenośni i dosłownie. Wraz z kolegą Andrzejem gotowałem pomidorówkę i makaron w strefach kibica, byłem na starcie, punktach kontrolnych, mecie. Chłonąłem tą imprezę, każdy jej aspekt, widziałem zawodników, ich trud i zmęczenie, radość smutek. Wstawałem o północy razem z kolegami aby ich dowieźć na start. Patrzyłem chłodnym okiem na góry, organizatorów, wolontariuszy, słowem byłem na tym biegu całym sobą…tyle że nie biegałem. Została po wszystkim jedna myśl, marzenie – muszę tu wrócić z przypiętym jak należy numerem startowym, wystartować, dostać medal.
Wybrałem jesień i ultraMaraton Bieszczadzki, bieg rozgrywany na dystansie 52 km z sumą podbiegów 2000m i tyle samo zbiegów (meta i start w tym samym miejscu). Podjąłem decyzję: koniec marzeń, trzeba wziąć się do roboty. Rozpocząłem mozolne przygotowania, na początek asfalt i treningi jak do zwykłego maratonu: krótkie wybiegania, szybkościowe, interwały, potem długie wybiegania około 20km i powyżej. Dwa ostatnie miesiące postawiłem na treningi wytrzymałościowe, długie bieganie po drogach nieutwardzonych i lasach. Nieocenioną jednostką treningową były niedzielne wybiegania po lesie w Tuligłowach, gdzie za każdym razem naszą ekipę prowadził mój kuzyn Józef. W Tuligłowach trasa niejednokrotnie prowadziła przez tak trudne technicznie, niedostępne fragmenty, że bieg w Bieszczadach przypominał przy tym spacer po parku. Jeśli dodać do tego starty w Tuligłowach o 5:00 rano przy ulewnym deszczu i świetle czołówek, brak widoczności, buty przemoczone po 5 minutach to miałem przekonanie, że tego typu treningi „sprawdzą” się na trasie ultraMaratonu i będą miały zasadnicze znaczenie dla osiągnięcia sukcesu w Bieszczadach. Przygotowując się na ultraMaraton Bieszczadzki w ciągu 4 miesięcy przebiegłem 700 km. Nie jest to dużo ale jest to wystarczająca baza do tego aby zmierzyć się z takim dystansem w takim terenie.
W przygotowaniach niezwykle ważna jest motywacja a jej najlepszym źródłem są ludzie, w moim przypadku koleżanki i koledzy z Jarosławskiej Grupy Biegowej „Sokół”. Bez Was, bez wspólnych treningów, telefonów, SMS-ów, wsparcia, porad, wymiany doświadczeń z pewnością nie stanąłbym na starcie żadnego biegu i nie pisałbym tego artykułu.
Nadszedł ten wielki dzień: w Bieszczady przyjechaliśmy w sobotę wieczorem od razu udając się na Orlik w Cisnej by wybrać pakiety startowe i „poczuć” atmosferę biegu. Impreza jest dużo mniejsza od majowego festiwalu Biegów Rzeźnickich ale i pogoda dużo gorsza i sama impreza sporo skromniejsza pod względem liczby uczestników. Po wybraniu pakietów, kilku pamiątkowych zdjęciach i wzajemnym zapewnieniu że „damy czadu”, udaliśmy się na miejsca noclegowe. Tam zjedliśmy ostatni makaronik (znowu ten makaron) i po skrupulatnym przygotowaniu ekwipunku na bieg, około 22:00 położyliśmy się spać. Pobudka o 5:00 po kiepsko przespanej nocy, szybkie śniadanko, ostatnie przygotowania i wyruszyliśmy do Cisnej. Po pozostawieniu depozytu ustawiliśmy się na linii startu niecierpliwie czekając na końcowe odliczanie.
Biorąc przykład z porady amerykańskiego biegacza Toma Oslera postanowiłem podzielić bieg na 3 równe etapy: każdy po 17,5 km. Pierwszy etap trzeba przebiec tak, aby czuć się tak jakby się spacerowało po parku. Drugi etap dopuszcza chwile dyskomfortu ale nadal ma być relatywnie łatwy. Trzeci etap to tak naprawdę początek wyścigu, trzeba zacisnąć zęby i wszystkie siły włożyć w zakończenie biegu. W moim przypadku spełnienie warunku 1 etapu nie było trudne, bieg na początkowym dystansie to asfalt i stokówka, 12 km praktycznie płaskiego biegu. Cała trudność polegała na tym żeby nie pogonić za szybko. Pominęliśmy pierwszy punkt kontrolny bez uzupełniania wody a podsumowując pierwszy etap umiarkowanie stromym podejściem stwierdziłem i czułem, że udało się biec zgodnie z założeniem. Kolejne 17,5 km nie były już tak łatwe z uwagi na ostre podejście pod Hyrlatą. Trzy kilometry po opuszczeniu drugiego punktu kontrolnego rozpoczęło się podejście gdzie nachylenie wynosi 20% i różnica wzniesień 450 m. Jest to spore wyzwanie na 30 kilometrze trasy, jednak i to podejście nie było dla mnie dużą trudnością. Gorzej ze zbiegiem, bardzo ostry zbieg przed ostatnim punktem odżywiania był sporym wysiłkiem dla moich mięśni czterogłowych. Duże nachylenie nie pozwalało ustawić się prostopadle do stoku i trzeba było mocno hamować na dosyć długim odcinku. Poczułem to. Na punkcie Roztoki II (39km) pojawiłem się wraz z kuzynem po 5 godzinach biegu. Na ostatnim punkcie zjedliśmy zupę pomidorową pozwalając sobie na 15 minut przerwy.
Kryzys pojawił się nagle na 41 km trasy. Ścięło mnie z nóg na podejściu na Okrąglik. Słabość ogólna, ciemno przed oczami, zero sił i chęci do kontunuowania biegu. Z pomocą przyszedł kolega Bogdan, który przekonał mnie, żebym żela z kofeiną nie zostawiał do założonego 45 km tylko zjadł go natychmiast. Pomogło niemal od razu. Szybko i łatwo przyswajalna glukoza zrobiła swoje. Odzyskałem siły w nogach i chęć walki. Do mety zostało niewiele. Jeszcze został długi odcinek w masywie Okrąglika i Jasła, trudny technicznie z uwagi na błoto, śnieg i kamienie. Ostatnim przyjemnym akcentem był szaleńczy kilkuminutowy zbieg w niższych partiach lasu gdzie wreszcie mogłem swobodnie puścić mięśnie i wkrótce cieszyć się z okrzyków dochodzących ze strefy mety.
To było siedem wspaniale spędzonych godzin i dwadzieścia jeden minut w najpiękniejszych polskich górach i w wyśmienitym towarzystwie. Spełniłem swoje marzenie, po kilku latach dojrzewania do decyzji, kilku miesiącach ciężkiej pracy przebiegłem swój pierwszy UltraMaraton po górach. Wypada siebie zapytać: co dalej?
Trzeba mieć marzenia… 🙂
Oficjalna relacja wideo z IV Utlramaratonu Bieszczadzkiego: tutaj
Paweł C.