Zimowy Maraton Bieszczadzki miał być moim pierwszym biegiem na dystansie maratońskim. Start biegu zaplanowano rano w niedzielę 29 stycznia, dlatego w Cisnej pojawiamy się z Piotrkiem i Michałem w sobotę po południu, odbieramy pakiety startowe i delektujemy się z niesamowitym klimatem Bieszczad.
Centrum Cisnej, z lekkim opóźnieniem ok. 7:30, przy kilkunasto-stopniowym mrozie startujemy. Kilkuset biegaczy początkowo jeden obok drugiego rusza wolno drogą prowadzącą fragmentem Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej, po kilku kilometrach od Żubraczego trasa skręca na „stokówkę” i stawka zawodników zaczyna się rozciągać. Spory mróz szybko daje się we znaki skutecznie zamrażając rurki prowadzące do bukłaka z wodą i zaczyna się robić wesoło. Pierwszy punkt odżywczy i możliwość napicia się pojawia się na 11 km. Problem z wodą udaje się rozwiązać dzięki pomysłowości Piotrka, który proponuje „podgrzanie” rurki pod kurtką – podziałało.
Brak doświadczenia na takim dystansie sprawia, że nie wiem jak rozłożyć siły aby go ukończyć. Biegnę w średnim tempie około 6:55 min/km zadowolona, że udaje mi się utrzymywać tempo pomimo podbiegów, śniegu i śliskich odcinków. Do 28 kilometra było całkiem nieźle ale wtedy zaczynają się „schody”. Jeden bardzo długi podbieg w kierunku Przysłupa, po drodze mijam biegaczy wracających tą samą drogą z punktu kontrolnego w karczmie Brzeziniak. Mam nadzieję, że na zbiegu na który właśnie się wdrapuję nadgonię stracone minuty. Po drodze ci co wracają z karczmy mówią, że przydadzą się stuptupy, życząc nam powodzenia… Już za niedługo przekonuję się co mieli na myśli. Kończy się prosty podbieg na „stokówce” i skręcamy w stronę karczmy. Okazuje się, że droga jest zasypana śniegiem prawie po pas. I tak jeden za drugim, gęsiego po własnych śladach drepczemy w dół. W sumie taka gimnastyka okazuje się dobrym ożywieniem dla moich obolałych nóg. W karczmie krótki przystanek na herbatkę i ruszam dalej w drogę. Chcę jak najszybciej wrócić „stokówkę” i na zbiegu nadgonić stracony czas. Niestety przed nami pojawia się długie podejście w głębokim śniegu, a pokonanie kilometra zajmuje około 20 minut. Po dotarciu na udeptaną trasę ruszam mocniej w dół, zostało tylko kilka kilometrów do mety, z końcówką poprowadzoną po torach.
Metę pierwszego maratonu (+2 km) przekraczam z czasem 6 godzin i 28 sekund, i to wspaniałe uczucie, że skoro dałam radę przebiec 44 km w Bieszczadach to jest nadzieja na dłuższe dystanse…
W moich myślach na zawsze pozostanie obraz pięknych Bieszczad przykrytych białym śniegiem i ten niebieski kolor nieba …