Mój bieg nr 1 w 2016 roku – Rzeźnik. Myślałam o nim już od dwóch lat. Żeby się zapisać, trzeba mieć partnera, a partner musi być dobrze dobrany. Gdy dowiedziałam się, że Bogdan również marzy o Rzeźniku i poszukuje pary, od razu wiedziałam, że to jest właściwy partner. Decyzję, że pobiegniemy podjęliśmy bez wymiany słów – wystarczyło skrzyżowanie spojrzeń i szeroki uśmiech na naszych twarzach (pamiętam to jak dziś).
Następny krok to dostanie się na listę zawodników. Było z tym trochę zachodu i nasza drużyna Sokołów znalazła się na liście zawodników 13 Biegu Rzeźnika. Przygotowywaliśmy się osobno, Bogdan walczył długo z kontuzją, ale cały czas śledziliśmy swoje postępy. Kilka wspólnych treningów, wspólne rozmowy o tym co nam będzie potrzebne podczas kilkunastogodzinnego biegu to było nasze wspólne przygotowanie. Oczywiście adrenalinę podniosłam wiadomością, że na start przyjadę w ostatniej chwili, bo w przeddzień zawodów wracałam z Londynu. Nie wspomnę już o tym, że jadąc na start GPS wywiódł nas w pole, i to nie w przenośni:).
Boguś czekał na mnie w Komańczy i wystartowaliśmy jako jedni z ostatnich. Przygoda się zaczęła. Ustaliliśmy, że biegniemy po prostym i z górki, a pod górkę maszerujemy. Ta zasada przyświecała nam podczas całego biegu i ratowała, gdy morale spadało. Druga zasada naszej pary to czerpać jak największą radość z biegania – oczywiście mieliśmy marzenie o zakończeniu biegu w 12 godzin …
Na trasie było tłoczno, czasem trzeba było chwilkę czekać, by się wspiąć wąską ścieżką, ale można było uciąć krótka pogaduchę z towarzyszami ,,niedoli”. Biegłam np. z biegaczem, który przebiegł Ultramaraton sam, z żoną Rzeźnika na raty i z córką w parze Rzeźnika. Jeśli się uda to myślał o Rzeźniczku nazajutrz, więc co tu rozpisywać się o naszym zmęczeniu. Był też czas na poranną kawę -żele o smaku cappuccino lub carmel macchiato, mieliśmy do wyboru – pyszne.
Tyle dobrych słów, co słyszałam między partnerami na trasie, też napawało radością – facet do drugiego pyta: jak tam, czy coś nie boli, napij się, żela zjadłeś? Troszczyli się ludzie o siebie nawzajem, bo na tym polega tan bieg – dobiec na metę razem. Smutek mnie ogarniał, gdy widziałam pojedynczych biegaczy. My z Bogusiem trzymaliśmy się razem, wymienialiśmy się na prowadzeniu, w chwilach szczególnego zmęczenia motywowaliśmy się skutecznie, pilnowaliśmy się z jedzeniem i piciem, jak stare dobre małżeństwo. Odliczaliśmy czas do przepaku, bo tam czekali na nas chłopcy: Paweł Ciuba i Andrzej Gwóźdź – nasze bieszczadzkie anioły. Paweł karmił własnoręcznie zrobionym makaronem i zupą pomidorową, Andrzej – najlepszy masażysta jakiego znam – masował nasze umęczone członki. Po takim przepaku dwa razy zgubiliśmy drogę, tacy byliśmy nabuzowani. Po drugim przepaku, gdy znaleźliśmy w końcu właściwy szlak, zobaczyliśmy siedzącego przy drodze człowieka, który śmiejąc się mówił do siebie:,,2 km pod stromą górę /ja pi..dolę „. No i poszliśmy pod tę górkę – kijki w dłoń, z okrzykiem prawa wolna, śmigaliśmy niczym wiatr, wymijając innych. Ja zagadnęłam jeszcze Bogusia coś o naszych wyjątkowo lekkich nogach (Andrzej coś w nie wklepał -chyba końska maść to była) i wzbudzając co najmniej zdziwienie, parliśmy do przodu. Pogodę mieliśmy wymarzoną, słonko świeciło, wiaterek powiewał, deszczyku też było na tyle, żeby się nie znudził. Krajobraz bieszczadzki piękny, zapierało dech, gdy wyszliśmy na Fereczatę. Oczywiście na każdym punkcie widokowym strzelaliśmy sobie fotkę (wspominałam już o wyjątkowości mojego partnera-bo kto inny by to tak cierpliwie znosił?). No i trzeba też wspomnieć, że na trasie mieliśmy kibiców rozśpiewanych i radosnych, niestety nie pamiętam już ich przyśpiewek, ale morale podnosiły skutecznie, a i trunek procentowy mieli, ale to chyba niedozwolony jest taki doping, więc nie kosztowałam.
Im bliżej końca tym więcej polegujących na poboczu biegaczy się spotykało, i GPS podawały dane tak niezborne, że trudno było powiedzieć ile jeszcze do mety. To bardzo męczy, gdy co parę kilometrów słyszysz, że wciąż masz ich jeszcze 14-naście. Na ostatnich 7 km zauważyłam, że nic logicznego nie jest w stanie wytworzyć mój mózg. Gdy zaczęłam śpiewać piosenkę o kaczuszkach, Boguś chyba miał dość, bo skutecznie mnie uciszył i tak dobrnęliśmy do ostatniego asfaltowego odcinka biegu. Sama nie wiem, jak to wyszło, że wciąż biegliśmy i wymijaliśmy pary. Radości było co nie miara, gdy na ostatnim zbiegu naszym oczom ukazała się META!!! Był też gliniany medal z dzikiem i rzeźnickie piwo, i moja wspaniała rodzinka wiernie czekająca na ciut odlecianą mamę (dzięki za cierpliwość i wyrozumiałość) i uściski Braci Rzeźników, i brygady lotnej, czyli Pawła i Andrzeja. Dzięki wam zrealizowaliśmy swoje marzenie. Dzięki za to, że przy nas trwaliście.
To było niesamowite 14 godzin …zastanawiam się jak to jest, że to się człowiekowi nie nudzi To przeżyć trzeba, by zrozumieć.
Marta Oronowicz