O mój wymarzony, o mój wytęskniony ! (sł. piosenki „Rebeka”).
Bardzo chciałam mieć numer startowy imienny na pamiątkę, więc zapisałam się już w styczniu. Wyobrażacie sobie jakie niesamowicie długie było moje oczekiwanie, przygotowanie, zaglądanie na zegar na stronie Orlen Warsaw Marathon. Wiele było przeciwności, żeby nie brać udziału, ale wreszcie doczekałam się i zdrowa, pełna napięcia, z tremą pojechałam do Warszawy.
Przeddzień startu na pasta party spotkałam Jurka, rozmawialiśmy oczywiście o maratonie i obieraliśmy strategię naszego biegu. Noc bardzo krótka, nie mogłam zasnąć, a przecież organizm najbardziej odpoczywa w czasie snu. Wiedząc jak ogromne jest miasteczko biegacza, jak duże są odległości na start przyjechałam dość wcześnie. Brałam udział w rozgrzewce i niecierpliwie czekałam na bardzo widowiskowy start.
Mój sektor 4.00-4.15 wystartował po 4 minutach. Ogromnie wzruszyłam się jak przekraczałam linię startu, szczęśliwa, radosna
zaczęłam biec przez Warszawę. Wzdłuż całej trasy, co 2km zespoły muzyczne uprzymilały nam bieg i zagrzewały do walki i dobrego tempa. Pogoda wyśmienita, deszczowo, ale ciepło, tylko biec i cieszyć się tą chwilą, chciało się krzyczeć: „Chwilo, trwaj wiecznie!”. Co 5 km był pomiar czasu, więc skrupulatnie liczyłam jak rozłożyć siły, żeby zmieścić się w 4 godzinach. Wszystko dobrze szło, na 25 km czułam taką lekkość, tak mi się fajnie biegło, że cała Warszawa do mnie należała. Na 30- tym, czas: 2.52.30, czyli powinnam się zmieścić. Następnie skrzyżowanie Sobieskiego z Witosa , nareszcie mam przestrzeń przed sobą, nie muszę uważać na biegaczy przede mną, a moje nogi dalej mnie niosą, świetna zabawa po drodze. W tym czasie dołączył do mnie Edward spod Rzeszowa, który mnie lekko pohamował z chęcią przyśpieszenia i jak się później okazało miał rację, bo zaczęłam słabnąć, ból nóg, ciężko było mi nimi przebierać, ale kiedyś słysząc słowa piosenki rapera Jana Bosarskiego „
Ból jest stanem przejściowym, a duma pozostaje na zawsze” nie poddawałam się, biegłam. Na 35 -tym, już wiedziałam, że 4.00 h to za wysoka granica, ja już chciałam tylko dobiec, wszystkie „zawiasy” mnie bolały, dopingowaliśmy się z kolegą.
Gdy dobiegałam do mety wzdłuż trasy stali kibice, a ja czułam niesamowitą euforię, nieprzeciętną radość, ból wszędzie, łzy szczęścia i 4.08.22, o mój wymarzony, o mój wytęskniony, mój naj, naj najwspanialszy, cudowny pod każdym względem MARATON.
„Są bohaterowie, super bohaterowie no i są maratończycy”