1 czerwca 2018 roku odbył się XV legendarny Bieg Rzeźnika, jeden najtrudniejszych biegów ultra w Polsce. Po przebiegnięciu kilku biegów górskich na dystansach 40-53 kilometrowych nadszedł czas na zmierzenie się ze znacznie dłuższym dystansem. I dla mnie i dla Krzyśka miał to być pierwszy start na prawdziwym biegu ultra na 80 kilometrów.
Dzień przed biegiem już wiedzieliśmy, że będzie ciężko, upał był nie do zniesienia, nie mówiąc już o bieganiu w taką pogodę. Nie wiadomo co gorsze: ten upał czy ilość kilometrów przed nami czy może tyle kilometrów w takim upale :). Jednak na kilkanaście godzin przed startem nikt z zawodników nie analizuje pogody czy warunków tylko wie, że musi się zmierzyć z tym co czas przyniesie. W Cisnej w biurze zawodów panowała wesoła sportowa atmosfera. Mnóstwo biegaczy którzy zjechali z całej Polski aby zmierzyć się z Rzeźnikiem. Odebraliśmy pakiety, zameldowaliśmy się na odprawie biegu, kolacja, jeszcze ostatnie przygotowania do startu, czyli woda, żele, batoniki itp. Start został zaplanowany na godzinę 3:00, więc pasowało chwilę się zdrzemnąć.
Około 2 godziny autobusy zawiozły wszystkich biegaczy na start w Komańczy. Noc była bezchmurna i ciepła. Pierwszy raz startowałam w środku nocy i muszę stwierdzić iż wrażenie jest jakby się biegło w transie, głowa chyba nie wie co się dzieje, dodatkowo ten niesamowity widok latarek biegaczy przed nami pośród ciemnej nocy. Na trasie było sucho, czas mijał nieproporcjonalnie do kilometrów. Na pierwszym punkcie kontrolnym pojawiliśmy się z dużym zapasem czasowym, drugi punkt w Cisnej szybki posiłek oraz uzupełnienie wody w bukłakach i wracamy na trasę. Gdyby nie moje problemy żołądkowe biegło by się całkiem dobrze, jednak straciliśmy sporo na czasie. W Smerku również mieliśmy zapas czasu na punkcie, więc kolejny szybki posiłek, woda i wr
acamy na szlak, prawie 50 kilometrów za nami, nogi dają to odczuć a tu kolejna góra przed nami, sporo osób nas mijało i zawracało na trasie, było ciężko a przed nami ostatni punkt kontrolny w Roztokach Górnych na który trzeba zdążyć, a czasu coraz mniej. Dotarliśmy niecałe 10 minut przed zamknięciem. Przed nami ostatni etap Rzeźnika, podobno najgorszy i „tu się dopiero Rzeźnik zaczyna”. Odnosiliśmy wrażenie jakby podejścia na Rosoche i Hyrlatą nie miały końca. Na ostatnich kilometrach pojawiało o się błoto i wielkie koleiny. Było duszno. Odnosiłam wrażenie jakby kilometry stały w miejscu, zegarek już dawno się poddał i padł, zbiegi również niczym nie różniły się od podejść.
Ból kolan i czwórek dawał się we znaki. Emocje były ogromne od złości po bezradność. Z jednej strony cieszyłam się, że tak daleko dotarłam z drugiej strony byłam zła że się na to zdecydowałam. Po co mi to było ? Ale trzeba dalej iść przed siebie. Zostawić emocje za sobą, przystanki i narzekanie w niczym nie pomagały. Na ostatnich kilkuset metrach słyszeliśmy odgłosy z mety i siły jakby wróciły, pojawili się kibice dodający otuchy, jeszcze ostatni skok przez strumyk, schody, wskok na mostek i biegiem do końca. Na metę dotarliśmy po 17 godzinach i 40 minutach. Niestety moje problemy żołądkowe przeszkodziły w planach zmieszczenia się w limicie, jednak wyjście o czasie z ostatniego punktu kontrolnego zagwarantowało nam zakwalifikowanie na liście.
Trudno opisać emocje panujące na trasie z którymi przyszło nam się zmierzyć. Wiem po sobie że było ciężko jednak dałam radę wytrwać do końca. Na mecie medal i łzy ze szczęścia, i bólu ale najbardziej chyba ze szczęścia ukończenia. Kiedyś tam wrócę poprawić ten wynik !
Chciałabym podziękować Krzyśkowi Bartoszkowi za to że wytrzymał ze mną przez te kilka miesięcy przygotowań i startów na innych biegach, Jackowi Maślance za cenne plany treningowe i wskazówki biegowe oraz za to że mnie świetnie przygotował do maratonu, a także całej ekipie Sokołów za wsparcie i trzymanie kciuków w trakcie biegu.
Benia