Półmaraton w marcu lub kwietniu zawsze traktuje jako oficjalne rozpoczęcie sezonu. W tym roku było nieco inaczej, gdyż pierwszy półmaraton zaliczyłem już w Oleszycach, co prawda w specyficznych warunkach, po lodzie i wodzie, ale życiówka padła. Jeszcze w grudniu poważnie myślałem o czwartym z kolei starcie w Półmaratonie Warszawskim, brakowało mi bowiem takiego miejskiego ścigania po asfalcie. Gdy dowiedziałem się o tym, że w stolicy Podkarpacia też na wiosnę jest półmaraton, w dodatku licznie reprezentowany przez JGB „Sokół”, nie zastanawiałem się długo i zapisałem się na tą imprezę.
W planach miałem pokonanie bariery 1 godziny 35 minut, ale niepokoił mnie fakt, że nie zrobiłem wszystkiego, aby osiągnąć taki wynik. Poprawianie wyniku na tym poziomie wymaga już coraz większego wysiłku, poświęcenia, czasu. Wiedziałem, że moje braki w tym zakresie mogą boleśnie odezwać się na trasie półmaratonu.
Do Rzeszowa pojechałem całą rodziną i spokojnie zaparkowałem pod galerią „Millenium Hall” na około 1,5 godziny przed startem. Nie lubię galerii handlowych i związanymi z nimi tłoku, sztuczności, świecidełek i hałasu, ale tej niedzieli była paskudna pogoda dla kibiców więc galeria przynajmniej dawała możliwość schronienia. Bez problemów i bardzo sprawnie wybrałem pakiet startowy zawierający numer startowy, chip, koszulkę okolicznościową, kupon na grochówkę oraz stertę makulatury i udałem się w spokojniejszy rejon galerii na wstępną rozgrzewkę. Na pół godziny przed biegiem umówiłem się z koleżankami i kolegami z JGB „Sokół” na wspólne zdjęcie i bezpośrednio przed startem wyruszyliśmy na rozgrzewkę.
Na starcie stanąłem na 2 minuty przed biegiem, strzał startera, szybko przekroczona linia startu i wreszcie na trasie. Pierwsze kilometry starałem się nie wyrwać za szybko do przodu i przez pierwsze kilometry udawało mi się utrzymać tempo w okolicy 4:25. Po drodze spotykałem kolegów z grupy, wymieniliśmy kilka zdań z Markiem, Martą, Arturem i Rafałem ale po pierwszej „dyszce” wiedziałem, że nie będzie łatwo. Czułem że z każdym kilometrem tracę siły ale największa słabość złapała mnie na 15 km, kiedy to tempo spadło mi do 4:50 min/km. Po złapaniu oddechu i kilku łykach wody na punkcie odżywczym już było trochę lepiej. Prawdziwą torturą i walką z samym sobą były ostatnie 2 kilometry. Tylko dzięki jakiejś szalonej grupie, w której biegacze wzajemnie się głośno dopingowali, byłem w stanie nie stanąć w miejscu i dobiec do mety nie zwalniając. Kolejny raz powiedzenie „w grupie siła” znalazło potwierdzenie w praktyce. Na metę wpadłem osiągając czas 1:35:10. Choć do założonego czasu brakło kilka sekund to wiem że zrobiłem wszystko co mogłem i jestem z tego wyniku bardzo zadowolony.
Zadowolony jestem także z samej organizacji biegu, trasa biegu była dobrze przygotowana i bardzo ciekawa. Ciekawym pomyłem było poprowadzenie trasy bulwarami przy Wisłoku. Pogoda była wymarzona dla biegania, +6 stopni to do szybkiego biegania warunki idealne.
Podsumowując muszę przyznać, że za rok z przyjemnością ponownie wystartuję w Rzeszowie, stolica naszego regionu stanęła na wysokości zadania i zorganizowała profesjonalna biegowa imprezę w której niczego mi nie brakowało.
